Słów kilka o tym, jak to pasję można przekuć w pracę

Nawet najbardziej idiotyczna na pozór pasja stać się może przekleństwem i powodem szyderstwa wśród najbliższych. W takich sytuacjach najczęściej dochodzi do załamania rąk, podwinięcia rękawów i złapania za trzon łopaty na przedmieściach Londynu w polskiej firmie „Krzak, czyli szwagier i ja”. Ale czy tak być musi? Ta historia mówi o tym, że nie. Opowiastka o chłopaku z peryferii Słupska, który uporem i ambicją stał się jednym z największych specjalistów w Polsce – w dziedzinie… tramwajów.

Stacja pierwsza

Wojtek jako gimnazjalista nie miał życia usłanego różami. Szare blokowisko, 30 m2 kawalerki oraz skromna posada na etacie kucharki jego matki było czymś wprost wystarczającym na podstawowe potrzeby. Ojca nigdy nie poznał, smykałki do nauki żadnej, słowem – nie miał kogoś, kto go wesprze, poświęci trochę czasu, zmotywuje. Z czasem przestał chodzić na lekcje, więc jedyna alternatywą były ucieczki do Gdańska. Tam potrafił całymi dniami jeździć tramwajami i przyglądać się pracy maszynistów. Pytał, jątrzył, pomagał w myciu, sprzątaniu. Wojtek czynił cuda, by tylko uczestniczyć w pracach związanych z taborami. Kilka miesięcy później postanowił się zatrudnić jako pomocnik mechanika. Skromna pensja ledwo starczała mu na dojazdy na trasie Słupsk – Gdańsk, więc często zdarzało się, że musiał nocować w jednej z maszyn. Czasy to były kiepskie, ale ciekawość pracy zmobilizowała go do skończenia szkoły. I choć wszyscy się z niego naśmiewali, nawet wytykali palcami, to on się zaparł w trasie do stacji – marzenia.

Stacja druga

Studia rozpoczął na politechnice dorabiając nieustannie w ZTM. Bez wsparcia kogokolwiek zarywał noce i dnie na naukę oraz pracę. Warto uwzględnić wyrozumiałość wykładowców, którzy widzieli w nim może nie tyle zdolnego studenta, co pracowitego faceta. Tytuł inżyniera wywalczył z rocznym spóźnieniem, ale to nie to w tej historii jest kluczem.

Stacja docelowa

Dziś Wojtek jest jednym z konstruktorów bydgoskich tramwajów eksportowanych do wielu krajów świata. I nie posługuje się młotem i kowadłem. W ręku trzyma kreślarski ołówek, którym kreuje nowe rozwiązania konstruktorskie, tak aby nam – szarym pasażerom jeździło się lepiej.

PS. Ma dwa mieszkania na własność i uśmiecha się życzliwie do starych kolegów spod trzepaka mówiąc „Dzień dobry!”. Oni wiedzą, że dorzuci im do piwa. Może tylko dlatego go szanują?